Fakt, że dwa tygodnie to trochę mało żeby poznać miasto (nie mówiąc już o całym kraju), no ale jakiś pogląd przynajmniej z punktu widzenia turysty można sobie przez ten czas wyrobić. Moje wrażenia są zdecydowanie pozytywne. Prawdę powiedziawszy podobało mi się wszystko. Pogoda, plaże (zarówno te obok Lizbony jak i te na samym południu Portugalii), ludzie no i przede wszystkim to miasto. Stare centrum Lizbony jak dla mnie jest wprost bajeczne. Nie przytłacza wielkością budynków, jest lekkie i takie jakby delikatne. Pewnie w długie jesienne wieczory będę jeszcze nie raz wracał na tym blogu do tematu Portugalii bo i faktycznie jest do czego wracać. Piękny kraj i cudowni ludzie. Tymczasem wrzucam trochę zdjęć i idę na kawę zanim całkiem popadnę w saudade.
niedziela, 21 września 2014
Saudade, fado, Lisboa
Saudade to taka portugalska tęsknota czy raczej uczucie smutku, melancholii, nostalgii za minionym czasem, za miłością, może za młodością. I właśnie z tej nieokreślonej tęsknoty zrodziło się fado. Nie wszystkim ta muzyka przypada do gustu. Zwłaszcza młodzi Lizbończycy za nią nie przepadają co z jednej strony dziwi, ale z drugiej jak się tak nieco zastanowić to co oni w tym wieku mogą wiedzieć o prawdziwej tęsknocie. Ja mimo że nie rozumiem po portugalsku ani słowa mogę tego słuchać godzinami.
Fakt, że dwa tygodnie to trochę mało żeby poznać miasto (nie mówiąc już o całym kraju), no ale jakiś pogląd przynajmniej z punktu widzenia turysty można sobie przez ten czas wyrobić. Moje wrażenia są zdecydowanie pozytywne. Prawdę powiedziawszy podobało mi się wszystko. Pogoda, plaże (zarówno te obok Lizbony jak i te na samym południu Portugalii), ludzie no i przede wszystkim to miasto. Stare centrum Lizbony jak dla mnie jest wprost bajeczne. Nie przytłacza wielkością budynków, jest lekkie i takie jakby delikatne. Pewnie w długie jesienne wieczory będę jeszcze nie raz wracał na tym blogu do tematu Portugalii bo i faktycznie jest do czego wracać. Piękny kraj i cudowni ludzie. Tymczasem wrzucam trochę zdjęć i idę na kawę zanim całkiem popadnę w saudade.
Fakt, że dwa tygodnie to trochę mało żeby poznać miasto (nie mówiąc już o całym kraju), no ale jakiś pogląd przynajmniej z punktu widzenia turysty można sobie przez ten czas wyrobić. Moje wrażenia są zdecydowanie pozytywne. Prawdę powiedziawszy podobało mi się wszystko. Pogoda, plaże (zarówno te obok Lizbony jak i te na samym południu Portugalii), ludzie no i przede wszystkim to miasto. Stare centrum Lizbony jak dla mnie jest wprost bajeczne. Nie przytłacza wielkością budynków, jest lekkie i takie jakby delikatne. Pewnie w długie jesienne wieczory będę jeszcze nie raz wracał na tym blogu do tematu Portugalii bo i faktycznie jest do czego wracać. Piękny kraj i cudowni ludzie. Tymczasem wrzucam trochę zdjęć i idę na kawę zanim całkiem popadnę w saudade.
niedziela, 22 czerwca 2014
Odpust albo OM-D E-M10
W zasadzie tytuł wyjaśnia wszystko. Byłem na odpuście w Piaśnikach z Olympusem jak w tytule. Co do odpustu to powiem jedno, uwielbiam takie imprezy. Jak z resztą wszystkie jarmarki, targi, bazary i temu podobne. W moim osobistym odczuciu wątek religijny odpustu schodzi zdecydowanie na drugi plan w porównaniu z fantastyczną kolorystyką tej uroczystości i na niej raczej się skupiam. Paleta barw w połączeniu z kolorytem towarów oferowanych na straganach nie zmienia się od czasów mojej wczesnej młodości ten sam klimat i smak ozdób, ciastek, cukierków i tylko broń palna w zdecydowanie nowocześniejszym, zaktualizowanym wydaniu - taki widać znak czasów.
Zabrałem ze sobą Olka z kitowym szkiełkiem 14-42mm i z przyjemnością stwierdzam, że zestaw, który u starego konserwatysty budził jak dotąd sporo kontrowersji spisał się wyśmienicie. Po raz pierwszy w życiu kadrowałem niemal wyłącznie na uchylonym wyświetlaczu trzymając aparat na wysokości pasa. Miałem uaktywniony ekran dotykowy z włączoną funkcją AF w połączeniu ze spustem migawki. Okazało się, że to co do niedawna uważałem za zbędny i do niczego nie potrzebny bajer jest bardzo praktyczne i w dodatku działa znakomicie. Może nie bez znaczenia jest fakt, iż przysłonę miałem stale ustawioną na 8 co przy ogniskowej 14mm daje hyperfokalną bodaj stąd do wieczności, ale po zrzuceniu ok. setki zdjęć na komputer okazało się, że wszystkie są trafione w punkt. Poniżej trochę JPEG-ów prosto z aparatu (ciągle czekam na aktualizację iPhoto do RAW-ów z tego korpusu). Wniosek z dzisiejszego dnia jest taki, iż kto wie, może jeszcze się z tym aparatem polubimy.
Zabrałem ze sobą Olka z kitowym szkiełkiem 14-42mm i z przyjemnością stwierdzam, że zestaw, który u starego konserwatysty budził jak dotąd sporo kontrowersji spisał się wyśmienicie. Po raz pierwszy w życiu kadrowałem niemal wyłącznie na uchylonym wyświetlaczu trzymając aparat na wysokości pasa. Miałem uaktywniony ekran dotykowy z włączoną funkcją AF w połączeniu ze spustem migawki. Okazało się, że to co do niedawna uważałem za zbędny i do niczego nie potrzebny bajer jest bardzo praktyczne i w dodatku działa znakomicie. Może nie bez znaczenia jest fakt, iż przysłonę miałem stale ustawioną na 8 co przy ogniskowej 14mm daje hyperfokalną bodaj stąd do wieczności, ale po zrzuceniu ok. setki zdjęć na komputer okazało się, że wszystkie są trafione w punkt. Poniżej trochę JPEG-ów prosto z aparatu (ciągle czekam na aktualizację iPhoto do RAW-ów z tego korpusu). Wniosek z dzisiejszego dnia jest taki, iż kto wie, może jeszcze się z tym aparatem polubimy.
środa, 11 czerwca 2014
Olympus OM-D E-M10
Wymyśliłem sobie pewnego dnia, że czas najwyższy żeby wymienić sobie mojego poczciwego Fuji X100 na coś bardziej nowoczesnego. Coś co jest małe, ma szybki AF, można do niego podpiąć szkiełka z bagnetem M - słowem taki wakacyjny aparat, ale o sporych możliwościach. Jak pomyślałem tak zrobiłem i od tamtej pory nieustannie utwierdzam się w przekonaniu, że myślenie nie jest jednak moją najmocniejszą stroną. Podstawowy błąd jaki popełniłem to nie sprawdziłem czy iPhoto otwiera RAWy z E-M10 - otóż nie otwiera i w tym miejscu powinienem tego posta zakończyć i poczekać, aż jabłkowi specjaliści zaktualizują oprogramowanie, ale skoro już zacząłem to coś jednak wypada napisać. Jedno jest pewne - aparat jest ładny. W przeciwieństwie do kilku nowych serii Fujików nie jest stylizowany na dalmierz tylko na starą mechaniczną lustrzankę.
Kitowy, naleśnikowy obiektyw 14-42 ciemny jak wszystkie kity też jest ładny i faktycznie w połączeniu z E-M10 tworzy niemal kieszonkowy zestaw. Gorzej jest po włączeniu aparatu bo wtedy się wysuwa i zestaw przestaje być kieszonkowy. Sama dzwignia wyłącznika zdecydowanie mi nie odpowiada bo jest na tylnej ściance jak w Canonach, a nie pod palcem wskazującym jak w Nikonach czy Leicach - dla mnie to spory minus pod względem ergonomii. Menu aparatu dla kogoś dla kogo podstawowym korpusem jest M9 koszmarnie skomplikowane, ale to kwestia przyzwyczajenia, więc i tutaj na jakieś wnioski stanowczo za wcześnie. Kitowy zoom puki co stoi na półce bo zdecydowanie bardziej odpowiada mi stary Panas 20mm/1,7
Poniżej parę pstryków z tego zestawu :
Aparacik ciekawie prezentuje się z szkiełkami na bagnet M i trzeba przyznać, że całkiem fajnie z nimi działa, myślę, że z czasem pokażę przykładowe zdjęcia z każdego z nich
poniedziałek, 7 kwietnia 2014
"Drugie zabicie psa"
To nie będzie post o prozie Hłaski (mimo, że za nią przepadam). Pasował mi tytuł do treści, a i to tylko w cudzysłowu bo tak na prawdę to pies żyje i pomimo dwóch "zabić" ma się coraz lepiej i jest spora nadzieja na to ,że za czas jakiś będzie się miał całkiem dobrze. Jako, że to blog przeważnie o fotografii to i tutaj będą zdjęcia. Tym razem jednak bez żadnego komentarza sprzętowego bo robiłem je spontanicznie tym co akurat miałem pod ręką najczęściej telefonem komórkowym i to w marnym świetle dlatego też ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Czyli tym razem tematem postu jest zabijanie Kapsla. Kapsel to jak nietrudno się domyśleć tytułowy pies. Tak prawdę powiedziawszy to pies całkiem zwyczajny. Jeżeli miałbym określić coś co wyróżnia go z pośród innych osobników tego gatunku to to, że jest bardzo jazgotliwy, uparty, niezbyt posłuszny - no dobra, kompletnie się nie słucha. No i jeszcze koszmarnie śmierdzi mu z pyska. Chyba z siedem lat temu przypałętał się do nas jako kilkumiesięczne szczenie i jakoś tak wyszło, że został. Nie wiele od tamtej pory urósł. Jest ciut krótszy od przeciętnego jamnika i pewnie nieco wyższy. Z natury jest raczej wrednawy choć trzeba mu przyznać, że jak chce to potrafi być sympatyczny. Podobnie jak jego pan zdecydowanie preferuje kobiety, a w stosunku do mężczyzn jest raczej nieufny.
Na tym zakończę charakterystykę Kapsla i od razu powiem co się stało. Ni stąd ni z owąd psu wypadł dysk. Nie będę się tu rozpisywał o wszystkich możliwych objawach ucisku takiego dysku na rdzeń kręgowy bo mogą one być różne choć zawsze nieprzyjemne. W przypadku Kapsla był to niesamowity ból. Nie zdawałem sobie sprawy, że w takim małym ciele może być tyle cierpienia. Tygodniowe leczenie farmakologiczne nie dało żadnych rezultatów, a na psa już po prostu strach było patrzeć. Decyzja - operacja.
Pierwsze zabicie psa
Operacja pomogła bo zlikwidowała przyczynę bólu. Problem w tym, Że pies od szyi w dół czyli do ogona był kompletnie sparaliżowany. Tydzień rehabilitacji i nic - roślinka.
Trochę je, trochę pije (ze strzykawki) patrzy w jeden punkt, a nocami płacze. Nie szczeka, nie wyje tylko płacze. Czy jest sens utrzymywać przy życiu zwierzaka dla, którego główną radością istnienia był ruch, a teraz został go pozbawiony - nie. Chyba nie.
Stoimy z żoną w klinice weterynaryjnej i patrzymy na te kilka kilogramów nieszczęścia, które do niedawna były radosną, nieco szaloną i niesforną maskotką całej rodziny. Rozmawiamy z lekarzem o uśpieniu, eutanazji, no o zabiciu psa. O pierwszym zabiciu psa. Żona płacze. Ja prawie. Uzgadniamy, że jeżeli, to odbędzie się to w domu - tylko tyle możemy dla niego zrobić. Nazajutrz telefon od lekarza i sugestia ponownej operacji. Ja nie chcę o tym słyszeć - dość się wycierpiał.
Drugie zabicie psa.
Dyskutujemy pada sugestia zrobienia rezonansu w klinice we Wrocławiu. Następnego dnia jedziemy do Wrocławia. Wynik rezonansu raczej druzgocący- jest jeszcze jeden przesunięty dysk i bez ponownej operacji zwierzak nie ma szans, a w jego stanie (stracił już 30% masy ciała) samo przeżycie zabiegu jest co najmniej dyskusyjne. Wieczorem wracamy przybici do domu. Kolejny dzień i długa rozmowa z lekarzem. Do stracenia już nie ma nic. Myślę w końcu co ma być to będzie - operujemy. Wieczorem zawozimy z synem psa do kliniki. Jest ciężko. Ktoś powie - to tylko pies i pewnie będzie miał rację, ale nas to jakoś nie przekonuje. Żegnamy się z Kapslem.Obaj myślimy, że widzimy go po raz ostatni.To jak drugie zabicie psa. Rano telefon - operowali go od 23 wieczorem do 2 w nocy - żyje. Wieczorem możemy go odebrać. Poprawa niby jest, ale nie za wielka. Nadal paraliż, drgawki, ale przynajmniej unosi głowę. Znowu codzienne jazdy na rehabilitację. Mijają dni. Ja powoli tracę nadzieję. Pani rehabilitantka z jednej strony rozkłada ręce, ale z drugiej mówi, że nie takie rzeczy widziała i mimo mojego sceptycyzmu cierpliwie robi swoje. Stopniowo ale bardzo boleśnie uświadamiam sobie, że chyba tylko przeciągamy to co i tak nieodwołalne i ponownie zaczynam rozważać zakończenie tego wszystkiego - tylko ten jego wzrok teraz już jakby bardziej przytomny, te krzywe łapki zaczynają się jakby poruszać, ogon drga kiedy się do niego zbliżamy - drgawki czy merdanie ?
Nie, już wiem trzeciego zabicia psa nie będzie. Kapsel robi się coraz bardziej niespokojny. Zaczyna się w tej swojej niemocy jakoś szarpać. Nie wiemy cierpi czy walczy ? Trzy dni temu w nocy wydostaje się ze swojego posłania. Rozważamy zakup specjalnej uprzęży dla psów z niedowładem kończyn. Trzeba zrobić pomiary i zamówić. Wczoraj pada rekord ! Kamil postawił Kapsla i ten utrzymał się na stojąco prawie 30s.
Dzisiaj niedziela . Piękna pogoda więc wynosimy psa do ogródka i kładziemy delikatnie na trawie. Siadamy na tarasie. W pewnej chwili nasz niedoszły nieboszczyk zaczyna się wiercić, wstaje chwiejnie na cztery łapy i krokiem jak jego pan po trzech ćwiartkach zmierza w naszą stronę.
Do pełnej sprawności o ile w ogóle do niej dojdzie droga jeszcze daleka, ale specjalnej uprzęży nie będziemy zamawiać. Wierzę, że nie będzie potrzebna. Po dwóch zabiciach psa nareszcie wierzę.
Specjalne podziękowanie dla doktora Roberta nie tylko za profesjonalizm bo to jego praca ale za wielkie serce dla pacjentów i cierpliwość dla ich właścicieli oraz dla rehabilitantki pani Halinki za wiarę, nadzieję i wielką miłość do zwierząt.
Na tym zakończę charakterystykę Kapsla i od razu powiem co się stało. Ni stąd ni z owąd psu wypadł dysk. Nie będę się tu rozpisywał o wszystkich możliwych objawach ucisku takiego dysku na rdzeń kręgowy bo mogą one być różne choć zawsze nieprzyjemne. W przypadku Kapsla był to niesamowity ból. Nie zdawałem sobie sprawy, że w takim małym ciele może być tyle cierpienia. Tygodniowe leczenie farmakologiczne nie dało żadnych rezultatów, a na psa już po prostu strach było patrzeć. Decyzja - operacja.
Pierwsze zabicie psa
Operacja pomogła bo zlikwidowała przyczynę bólu. Problem w tym, Że pies od szyi w dół czyli do ogona był kompletnie sparaliżowany. Tydzień rehabilitacji i nic - roślinka.
Trochę je, trochę pije (ze strzykawki) patrzy w jeden punkt, a nocami płacze. Nie szczeka, nie wyje tylko płacze. Czy jest sens utrzymywać przy życiu zwierzaka dla, którego główną radością istnienia był ruch, a teraz został go pozbawiony - nie. Chyba nie.
Stoimy z żoną w klinice weterynaryjnej i patrzymy na te kilka kilogramów nieszczęścia, które do niedawna były radosną, nieco szaloną i niesforną maskotką całej rodziny. Rozmawiamy z lekarzem o uśpieniu, eutanazji, no o zabiciu psa. O pierwszym zabiciu psa. Żona płacze. Ja prawie. Uzgadniamy, że jeżeli, to odbędzie się to w domu - tylko tyle możemy dla niego zrobić. Nazajutrz telefon od lekarza i sugestia ponownej operacji. Ja nie chcę o tym słyszeć - dość się wycierpiał.
Drugie zabicie psa.
Dyskutujemy pada sugestia zrobienia rezonansu w klinice we Wrocławiu. Następnego dnia jedziemy do Wrocławia. Wynik rezonansu raczej druzgocący- jest jeszcze jeden przesunięty dysk i bez ponownej operacji zwierzak nie ma szans, a w jego stanie (stracił już 30% masy ciała) samo przeżycie zabiegu jest co najmniej dyskusyjne. Wieczorem wracamy przybici do domu. Kolejny dzień i długa rozmowa z lekarzem. Do stracenia już nie ma nic. Myślę w końcu co ma być to będzie - operujemy. Wieczorem zawozimy z synem psa do kliniki. Jest ciężko. Ktoś powie - to tylko pies i pewnie będzie miał rację, ale nas to jakoś nie przekonuje. Żegnamy się z Kapslem.Obaj myślimy, że widzimy go po raz ostatni.To jak drugie zabicie psa. Rano telefon - operowali go od 23 wieczorem do 2 w nocy - żyje. Wieczorem możemy go odebrać. Poprawa niby jest, ale nie za wielka. Nadal paraliż, drgawki, ale przynajmniej unosi głowę. Znowu codzienne jazdy na rehabilitację. Mijają dni. Ja powoli tracę nadzieję. Pani rehabilitantka z jednej strony rozkłada ręce, ale z drugiej mówi, że nie takie rzeczy widziała i mimo mojego sceptycyzmu cierpliwie robi swoje. Stopniowo ale bardzo boleśnie uświadamiam sobie, że chyba tylko przeciągamy to co i tak nieodwołalne i ponownie zaczynam rozważać zakończenie tego wszystkiego - tylko ten jego wzrok teraz już jakby bardziej przytomny, te krzywe łapki zaczynają się jakby poruszać, ogon drga kiedy się do niego zbliżamy - drgawki czy merdanie ?
Nie, już wiem trzeciego zabicia psa nie będzie. Kapsel robi się coraz bardziej niespokojny. Zaczyna się w tej swojej niemocy jakoś szarpać. Nie wiemy cierpi czy walczy ? Trzy dni temu w nocy wydostaje się ze swojego posłania. Rozważamy zakup specjalnej uprzęży dla psów z niedowładem kończyn. Trzeba zrobić pomiary i zamówić. Wczoraj pada rekord ! Kamil postawił Kapsla i ten utrzymał się na stojąco prawie 30s.
Dzisiaj niedziela . Piękna pogoda więc wynosimy psa do ogródka i kładziemy delikatnie na trawie. Siadamy na tarasie. W pewnej chwili nasz niedoszły nieboszczyk zaczyna się wiercić, wstaje chwiejnie na cztery łapy i krokiem jak jego pan po trzech ćwiartkach zmierza w naszą stronę.
Do pełnej sprawności o ile w ogóle do niej dojdzie droga jeszcze daleka, ale specjalnej uprzęży nie będziemy zamawiać. Wierzę, że nie będzie potrzebna. Po dwóch zabiciach psa nareszcie wierzę.
Specjalne podziękowanie dla doktora Roberta nie tylko za profesjonalizm bo to jego praca ale za wielkie serce dla pacjentów i cierpliwość dla ich właścicieli oraz dla rehabilitantki pani Halinki za wiarę, nadzieję i wielką miłość do zwierząt.
Subskrybuj:
Posty (Atom)